sobota, 5 listopada 2016

Ruskie trolle na forach

         By zostać pracownikiem petersburskiej spółki Badania Internetowe, wystarczy znać rosyjski i wielbić Władimira Putina.

Marata, 40-letniego singla z Petersburga, na początku praca w fabryce bawiła. Pisząc kolejne komentarze o faszystach na Ukrainie, śmiał się w duchu. Po miesiącu poczuł jednak, że dostaje rozdwojenia jaźni. Uciekł zaraz po odebraniu drugiej wypłaty.

Ludmiła Sawczuk, 34-letnia aktywistka miejska, poszła do fabryki, by informacje o jej działaniu przekazać dziennikarzom. Pracowała w dziale blogów, raz wcielała się w rolę wróżki, innym razem była trenerem fitness. Jej zmyślone posty czytały tysiące Rosjan.

Oto opowieść Ludmiły i Marata o kremlowskim Ministerstwie Prawdy.

Rozmowa z Ludmiłą Sawczuk i Maratem

Jak się tam dostaliście?

Marat: Po prostu poszedłem i zapytałem, czy kogoś szukają. Wiedziałem, że mają wakaty, bo w internecie jest pełno ogłoszeń. Czytałem o tym miejscu w gazetach i zawsze kusiło mnie, by zobaczyć, jak tam jest. W grudniu akurat nadarzyła się okazja - zamknięto hostel, w którym pracowałem. Potrzebowałem pieniędzy. A trollom dobrze płacą - 45 tys. rubli to porządna wypłata w Petersburgu (obecnie 3,2 tys. zł).

Ludmiła: Ja nie szłam tam dla pieniędzy, tylko zbierać materiał dla dziennikarzy. Najpierw przeglądałam ogłoszenia, ale potem okazało się, że moja dawna znajoma tam pracuje. Od niej się dowiedziałam, że mogę po prostu zadzwonić i umówić się na rozmowę.

Jak wyglądają ogłoszenia tej firmy?

Ludmiła: Na pewno nie dowiesz się z nich, że będziesz propagandzistą. Piszą, że szukają copywriterów i że oczekują kreatywności. Podają też zarobki: 40-50 tys. rubli. Po tym właśnie te ogłoszenia łatwo poznać. W innych firmach copywriterom płacą o połowę mniej.

Pierwsza rozmowa?

Marat: Nic specjalnego. Powiedziałem, że chcę pracować, oni kiwnęli głowami i kazali przyjść następnego dnia. Przyszedłem, a tam jeszcze 30 takich jak ja poszukiwaczy szczęścia. Posadzili nas przed komputerami, dali zadanie - napisać tekst na stronę.

Na temat?

- "Wegetarianizm - za i przeciw".

Dwie trzecie od razu odpadło. Tam idą ludzie z łapanki. Nie każdy ma skłonności do pisania, a dużo jeszcze jest analfabetów - ortografia kuleje, interpunkcja. Takich od razu odsyłają.

A ci, co zostają?

- Dostają kolejne zadanie, tym razem o zabarwieniu ideologicznym. Ja miałem napisać o rosyjskim konwoju humanitarnym do Donbasu.

Co napisałeś?

- Że to wspaniale, że Rosja nie zapomina o mieszkańcach Donieckiej Republiki Ludowej, nie pozostawia bez pomocy przyjaciół, braci Słowian (śmiech). Chciałem przecież się dostać. Moja postawa im się od razu spodobała i mnie wzięli.

Następnego dnia poszedłeś już do pracy.

- Miałem stawić się o godz. 9 z dowodem osobistym. Od razu uprzedzili, że za spóźnienie będzie kara - 500 rubli za minutę. Na filmikach w internecie widać, jak ludzie biegną do biura. To właśnie dlatego. Myślę, że kierownictwo potem bierze te pieniądze sobie do kieszeni.

Zostałeś zatrudniony jako kto?

- Oficjalnie oni nie zatrudniają, wszystko na czarno. Ale miałem stanowisko - specjalista ds. forów internetowych.

Ludmiła: Wypłatę dają do ręki. Księgowa wyciąga spod biurka wielki plik banknotów i ci wręcza. Nie wiem, gdzie je trzyma, chyba w walizce (śmiech).

To po co im dowód osobisty?

Ludmiła: Sprawdzają cię w kartotece policyjnej i w sieciach społecznościowych. Ostatnio dużo do nich przenika kretów - dziennikarzy, opozycjonistów, aktywistów.

Ty jesteś aktywistką miejską, a jednak ci się udało.

- Nie jestem jakoś bardzo znana. Wyrzuciłam ze swoich stron wszystkie apele, nawet te nawołujące do segregacji śmieci, relacje z różnych akcji. Powrzucałam za to trochę przepisów kulinarnych. Na rozmowie kwalifikacyjnej, bo ja nie miałam innych testów, robiłam wielkie oczy, mówiłam, że polityki nie śledzę. Bo tam biorą albo takich, którym wszystko jedno, albo fanów obecnego systemu.

Przyszliście do pracy i co dalej?

Marat: Wskazali mi komputer, przysłali link "Katalog patrioty". Coś w rodzaju Wikipedii, tłumaczy politykę władzy - Poroszenko zły, Putin dobry, wszyscy działacze opozycyjni to kłamcy, Europa w upadku. Bardzo szczegółowo wszystko opisane, żeby troll wiedział, jak ma potem komentować.

Ludmiła: Też dostałam coś podobnego, tyle że na temat samej opozycji, bo w moim dziale "blogosfera" jednym z najważniejszych zadań było ruganie przeciwników obecnych władz.



Marat, ty pracowałeś na komentarzach. Jak to wyglądało?

- Przychodzisz, dostajesz maila z informacją, którą masz komentować, np. strzelanina w szkole w Stanach. To tzw. zadanie. Na jego końcu masz podane wnioski, do których musisz zmierzać. Potem szukasz tego newsa w sieci i zaczynasz komentować. W zadaniu masz jeszcze słowa kluczowe, które należy wsadzić w komentarz - np. "USA", "polityka wewnętrzna", "Obama". Nie wolno ich odmieniać. Czasem naprawdę ciężko jest cokolwiek napisać.

Gdzie dokładnie publikowałeś swoje komentarze?

- Na lokalnych portalach informacyjnych różnych miast w Rosji. Ponieważ normalni ludzie tam niczego nie komentują, to my, trolle, musieliśmy udawać zażartą dyskusję. Przełożeni dzielili nas na trójki. Jeden z nas był złym trollem wątpiącym w to, co jest podane w wiadomości, pozostali dwaj dobrymi.

Zły pisze: "Stany nie są takie złe, w Rosji też broń sprzedają spod lady". Pozostali na to: "A tam, bzdury gadasz". Jeden, żeby bardziej przekonać, podsyła linka z jakimś tekstem o handlu bronią w USA, drugi dokłada obrazek związany ze strzelaniną. I tak nasza trójca przelatuje alfabetycznie przez wszystkie duże miasta. Następnego dnia role się zmieniają.

Co jeszcze komentowaliście poza strzelaniną?

- Wszystko, co akurat było danego dnia. Mam wrażenie, że jest jakaś komórka, która odgórnie ustala, co ma się znaleźć w wiadomościach, bo te same newsy krążą po wszystkich mediach, jakby nic innego się nie działo. W ciągu dnia dostawałem kilka zadań. Dużo o Polsce pisaliśmy. Jak pracowałem, akurat była sprawa Auschwitz, dowalaliśmy waszemu ministrowi... Zapomniałem nazwiska.

Schetynie.

- Tak. Pisaliśmy "Schetyna - skatina [ros. bydlę], podnosi rękę na zwycięską Armię Czerwoną, widzi w niej samych Ukraińców, jak śmie!". O Ukrainie w ogóle było najwięcej. Pisaliśmy, że to faszystowskie państwo, dzieci wysyłają na mięso, staruszków do komory gazowej... Tak tam wszystko jest przedstawiane.

Dawaliście radę ze wszystkimi zadaniami?

- Czasem się udawało. Pierwszego dnia było bardzo ciężko, bo jeszcze myślisz, próbujesz dogadać się z sumieniem, ale po kilku tygodniach przestajesz i już wszystko ci jedno. Najważniejsze, by wyrobić normę.

Duże te normy?

Ludmiła: Masakryczne! U nas w dziale można było robić sobie przerwę, kiedy chcesz, ale mało kto robił, bo nie wyrabiali. Podobnie jak Marat dwa dni pracowałam, kolejne dwa miałam wolne. Przez dwa dni pracy musiałam napisać 15 dużych postów - pięć politycznych na zadany temat i 10 dla naszych wspólnych bohaterów.

Bohaterów?

- No, wymyślonych ludzi, którzy niby prowadzą blogi. Wróżka, były wojskowy, trener fitness. Oni piszą trochę o swoich sprawach, ale co jakiś czas schodzą na politykę. Np. wróżka, do której pisałam najwięcej, udzielała magicznych porad, ale czasem pisała: "Postawiłam dziś karty i zrozumiałam, że Poroszenko to łajdak, a Ukrainę czekają jeszcze większe nieszczęścia". Albo: "Śniło mi się, że Putin to dobry prezydent".

Ile osób czytało te brednie?

- Tysiące. Oczywiście, część z nich to trolle, ale też zwykli ludzie, którzy w to wierzą.

A ty, Marat, jakie miałeś normy?

- 135 komentarzy na zmianę, każdy po 200 znaków. Wyliczyłem, że muszę pisać z prędkością jednego komentarza na pięć minut. A do tego musisz jeszcze być oryginalny, nie powtarzać się, pamiętać o słowach kluczowych. Kierownicy, którzy siedzą z nami w sali, to wszystko śledzą. Jak coś napiszesz źle, to znowu kara. Za poważne błędy nawet 5 tys. rubli.

Zdarzały się pomyłki?

- Pewnie. Raz pomyliłem Janukowycza z Poroszenką. Nie ten obrazek wkleiłem. Na szczęście szybko udało się go usunąć, więc mi darowali. Innym razem, jak komentowaliśmy wiadomość, że Polacy walczą w Donbasie, pomyliłem obrazek polskiego kretyna patrioty [ros. "watnik"] z rosyjskim. Grozili mi zwolnieniem, bo o Polsce, tak jak o Ukrainie, niczego nie wolno napisać pozytywnie.



Za co jeszcze są kary?

Marat: Za śmiech - 500 rubli. Miałem bardzo wesołą sąsiadkę, ciągle ją wywoływali do tablicy - od razu się uspokajała.

Ludmiła: Tam ludzie są bardzo zdyscyplinowani. Rywalizują, ścigają się, kto więcej napisał, czyj blog ma najwięcej odsłon. Nikt z nikim nie rozmawia. Wychodzą z gabinetów, szybko coś jedzą i znowu się chowają za drzwiami.

Marat: Rozmawiać wolno tylko na przerwie, ale w sumie to ja nawet nie chciałem. Bo ci ludzie to prawdziwy Hitlerjugend. Niby młodzi, studenci, a jednocześnie rasiści, homofobi. Mózgi wyprane doszczętnie. Wierzą w to, co piszą w komentarzach. Niektórzy fanatycy nawet w czasie przerwy z pianą na ustach dyskutują o tym, o czym przed chwilą pisali.

Ludmiła: Ludzie są zadowoleni ze swojej wypłaty, więc nie myślą o tym, co robią. I chyba tylko tak można tam przetrwać. Kiedy napisałam negatywny post o opozycjoniście Aleksieju Nawalnym, to potem źle się czułam nawet fizycznie. Raz do mnie pogotowie przyjeżdżało, bo myślałam, że mam zawał.

Najtrudniejszy dzień w pracy?

Marat: Jak rubel tak nagle pikował. Dolar chodził już po 70 rubli, w sklepach panika, ludzie skupują sprzęt AGD, a my mamy pisać, że rodzima waluta się umacnia.

I jak przekonywałeś naród?

- Jak robot, automat. Że nic się nie dzieje, że w historii tak już było i że przeżyjemy, że to wszystko wina Ameryki, ale na pewno zwyciężymy.

Ludmiła: A dla mnie najgorszy był dzień zabójstwa Borysa Niemcowa. Jak się dowiedziałam, że nie żyje, to tak się zdenerwowałam, że nie mogłam już powstrzymać swojego prawdziwego "ja". Biegałam po pokoju, potem poszłam na korytarz, żeby się uspokoić. Na szczęście koledzy nic nie zrozumieli.

Potem jakiś człowiek kazał nam wszystkim przejść do działu komentowania mediów. Potrzebowali zmasowanego ataku. Setki tysięcy komentarzy na różnych forach - takie było nasze zadanie. Redaktor powiedział, co mamy pisać: że Niemcowa zabili swoi, że to prowokacja. Zrobili to, by oczernić władzę, zwrócić na siebie uwagę i przyciągnąć ludzi na marsz, który odbywał się następnego dnia. Że opozycja w Rosji jest tak słaba, że ucieka się do takich sposobów.

Pisałaś to wszystko?

Ludmiła: Tak, bo zależało mi na tym, by mnie nie wyrzucili. Było mi bardzo przykro, ale starałam się trzymać fason. Z drugiej strony cieszyłam się, że zostałam przeniesiona do innego działu i mogę więcej zobaczyć.

A ty, Marat, jak sobie radziłeś? Masz przecież odmienne poglądy.

- Na początku pisałem i się śmiałem z tego, co piszę, ale po miesiącu zaczął się poważny kryzys. Bo to brudna praca, cały czas musisz srać tymi komentarzami na innych. Starałem się zachować twarz, nie pisać zbyt obraźliwie, ale kierownicy cały czas nalegali, że trzeba mocniej, żeby się nie krępować. Miałem tego się uczyć od innych trolli. A w ich leksykonie "Obama - czarna małpa" jest najbardziej łagodnym określeniem na amerykańskiego prezydenta.

A dobrze o czymś można było pisać?

- O Putinie. Jak było Boże Narodzenie, to same dobre rzeczy pisaliśmy. Prezydent pojechał wtedy świętować do wsi pod Woroneżem. Chwaliliśmy go za to, że nie siedzi z bogaczami na Kremlu, tylko jest z ludem. Zwykły ruski człowiek.

Ile tam pracuje osób?

Marat: Dokładnie nie wiem, ale siedzą na trzech piętrach, pracują bez przerwy przez całą dobę. Biuro nigdy nie śpi.

Ludmiła: Z moich obliczeń wynika, że ok. 400-600 osób.

Marat: Są działy zagraniczne, gdzie pisze się w obcych językach i zarabia się dwukrotnie więcej, dział mediów społecznościowych, działy produkujące memy i wideo.

Ludmiła: Rozmach przedsięwzięcia przeraża. Zanim tam poszłam, traktowaliśmy ze znajomymi to miejsce jako coś zabawnego, ciekawostkę, ale potem odechciało nam się śmiać. Tych trolli jest tylu, że nie sposób ich zapamiętać.

Kto jest szefem tej fabryki?

Ludmiła: Dziennikarze ustalili, że to Jewgienij Prigożyn, osobisty kucharz Putina, właściciel kilku restauracji i firmy kateringowej. Oczywiście on tam się nie pojawia. W ogóle słyszałam, że całe wyższe kierownictwo pracuje w innym miejscu.

Marat: Kierownicy, których ja poznałem, to raczej nikt ważny. Zwykłe nazwiska, z niczym się nie kojarzą. Bezpośredni przełożeni to trolle, którzy już swoje napisali i teraz dowodzą.

Jak układały się wam relacje z kierownictwem?

Marat: Tam nie ma żadnych relacji. Na dywaniku byłem tylko dwa razy. Pierwszy raz, gdy nie chciałem dać 200 rubli na prezent dla starszej księgowej, której nie widziałem na oczy. Cała moja grupa - 20 osób - wpłaciła bez dyskusji. Drugi raz wezwano mnie, bo zrobiłem błąd w nazwisku jednej z kierowniczek. Tam jest tak, że gdy zapomnisz karty wejściowej, to musisz napisać nazwiska szefów - by udowodnić, że jesteś stąd.

I jak było?

- Na dywaniku? Zobaczyłem jakiegoś gościa o wyglądzie gangstera, za dużym biurkiem. Nie przedstawił się, zapytał, czemu nie chcę dać kasy. Powiedziałem, że dla zasady. Obiecał mnie zapamiętać. Pani była nieco łagodniejsza, ale wlepiła za to 500 rubli kary.

Długo tam nie wytrzymaliście.

Marat: Dwa miesiące, przy czym przez ten ostatni to już tylko liczyłem dni do wypłaty. Gdybym odszedł wcześniej, nie dostałbym pieniędzy. Czułem się jak schizofrenik. Coraz trudniej mi było oddzielać to, co piszę, od tego, co myślę naprawdę. Czasem miałem wrażenie, że to piszę nie ja, ale ktoś inny. Na odtrutkę po pracy czytałem w domu niezależne media, ale i tak było coraz gorzej. Więc 15 lutego wziąłem wypłatę i więcej tam nie poszedłem. Nikt do mnie nie zadzwonił, nie zainteresował się, co się ze mną stało.

Ludmiła: A mnie zdemaskowali. Zorientowali się, że współpracuję z dziennikarzami. Zaprowadzili mnie do jakiegoś gabinetu, gdzie było dużo ludzi. Wszyscy na mnie krzyczeli, ale co najciekawsze - oni się dziwili! Dlaczego ja, matka dwojga dzieci, ich zdradziłam. Przecież tak dobrze płacili.

Po wyjściu nikt wam nie groził?

Marat: Mnie nie. Znajomi straszą, że mogą mnie wsadzić do więzienia, podrzucić narkotyki, ale ja nie figuruję w żadnych rejestrach, więc sądzę, że to mało prawdopodobne. Uważam też, że nie należy ich się bać, bo oni sami się boją. Jak pracowałem, przyjeżdżała fińska telewizja. Przez cały dzień trzymaliśmy obronę: firany w oknach zasłonięte, nie wolno było wyjść na fajkę. Siedzieliśmy jak w oblężonej twierdzy, dopóki ludzie z kamerami nie zniknęli.

Ludmiła: Ja miałam ostrzeżenia. Nie były to groźby, ale rozmowy typu: "Po co ci to, pomyśl o dzieciach". Oczywiście to nie firma się ze mną kontaktowała, tylko moi znajomi, "życzliwi ludzie", którzy mieli z nimi jakieś biznesy: wydawcy, redaktorzy lokalnych mediów. Był moment, kiedy idąc ulicą, oglądałam się, ale potem przestałam się bać.

Właśnie ogłosiłaś powstanie ruchu przeciwko trollom.

Ludmiła: Tak, nazywa się "Pokój informacyjny". Może banalnie, ale o to nam właśnie chodzi. Gdy zaczęłam udzielać wywiadów, dołączyło sporo osób. Na razie chcą zachować anonimowość.

Boją się?

- W Rosji panuje obecnie atmosfera strachu. Tak naprawdę na razie tylko ja i Marat opowiadamy o tym otwarcie, pod własnymi imionami i nazwiskami.

Marat nie podaje prawdziwego nazwiska.

- Bo nie chcę, by potem trolle mieszali je z błotem w swoich komentarzach.

Jaki jest wasz główny cel?

Ludmiła: Chcemy doprowadzić do zamknięcia tej organizacji. Zwróciliśmy się już do sądu pracy, bo fabryka łamie przepisy, zatrudniając ludzi na czarno. Będziemy też walczyć o to, by uznano ją za organizację ekstremistyczną, bo, naszym zdaniem, to, co trolle piszą, może podpadać pod ten paragraf. Jeżeli zwykły obywatel będzie nawoływać w internecie do przemocy, nienawiści rasowej, to czekają go konsekwencje prawne. W ich komentarzach to wszystko jest i nic się nie dzieje.

Ale przecież oni pracują dla władzy! Myślę, że póki konflikt na Ukrainie trwa, na zamknięcie fabryki nie ma szans.

- A ja mam inne podejście, boję się nic nie robić. Niektórzy mówią: "Co ty robisz, masz małe dzieci!". No właśnie, mam małe dzieci. I nie chcę, by z powodu nienawiści, którą sieją trolle, ich przyszłością była wojna.


Co na to twój mąż?

- Wspiera mnie. Tak a propos, jest Ukraińcem, noszę ukraińskie nazwisko, więc szczególnie mnie boli, kiedy czytam w komentarzach: "Zabijać Ukraińców". Kiedy my w ogóle przeszliśmy tę granicę? Niech nasze władze walczą ze sobą, ale to nie znaczy, że my też powinniśmy.



Uważasz, że Rosja walczy z Ukrainą?

Ludmiła: Oczywiście.

Marat: To Rosja ponosi winę za ten konflikt. Jestem przekonany, że wszystko, co robi nasza władza, jest podyktowane strachem Putina przed Majdanem. On bardzo boi się rewolucji.

Ale żeby rewolucja wybuchła, ktoś musi ją zacząć. A chętnych na razie brak.

Marat: A mnie się wydaje, że ona już się zaczyna. Przecież opozycja istnieje. Co prawda dostaje cios za ciosem...

Czyli jesteś za obaleniem Putina?

- Nigdy mi się nie podobał. Być może wpływ na to miał fakt, że pięć lat mieszkałem w Szwajcarii. Widziałem, jak działa demokracja, referenda, prezydent. Naród rosyjski wcale nie jest gorszy od szwajcarskiego i mógłby żyć tak samo dobrze, ale u władzy są złodzieje, którzy zagarnęli wszystko, zamknęli usta prasie. Niestety, większość mieszkańców naszego kraju jest odurzona propagandą. Boję się scenariusza niemieckiego: odurzony kiedyś przez szaleńca naród zapłacił ogromną cenę, ale dzięki temu raz na zawsze wyzbył się swoich strasznych zakusów. Myślę, że Rosję czeka podobna droga. Dopiero jak dojdzie do katastrofy, ludzie przejrzą na oczy.

Ludmiła: A mnie się wydaje, że obywatele mogą i powinni współpracować z istniejącą władzą. Swoją aktywnością powinni zmuszać ją do pracy, bo w najbliższym czasie Putina i tak się nie pozbędziemy. Niektóre obszary już odwojowaliśmy. Nie możemy jeszcze wyciągnąć z więzienia ekologów aktywistów, ale możemy już zapobiec wycięciu lasów czy parku pod oknem. Nie możemy powstrzymać prawdziwej wojny, ale informacyjną już tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz